Tytuł: Don't you cry tonight I still love you, baby...
Autorka: @musicGirl_xx
Od autorki: no cóż.. w końcu udało mi sie napisać tego shot'a. długo się z nim męczyłam. zaczęłam go, gdy miałam dni załamania, potem było lepiej.. ale w końcu znowu potrafiłam się wczuć. pisząc to, łączyłam się w jakiś sposób z głównym bohaterem i przeżywałam to z nim na swój sposób.. mam nadzieję, że Wy też będziecie mogli się przenieść w "inny świat". nie będę już nawijać! trochę długi, ale.. enjoy!
PS. tego shot'a dedykuję mojej najlepszej przyjaciółce, Ivy. za to, że zawsze jest przy mnie. dziękuję xx
link do oryginału: one-shots-1d.blogspot.com
mój komentarz: wow.
-----------------------------------------------------------
Nie zakochuj się...
Otworzywszy swoją szkolną szafkę, zostawiłem niepotrzebne książki. Po jej zamknięciu, moim oczom ukazał się chłopak dużo wyższy ode mnie. Ubrany w kurtkę drużyny baseballowej, której był kapitanem, patrzył na mnie z kpiącym uśmieszkiem i pogardą w oczach. Nie zwracając na to czy ktoś go widzi, czy nie, szarpnął mnie za ramię tak, że uderzyłem o niebieskie szafki. Sapnąłem cicho z bólu, bo po wczorajszym spotkaniu z asfaltem, na ramionach zostały siniaki i zadrapania.
- Ej, siusiumajtku, jak tam u twojego chłoptasia? – zapytał drwiąco. Za chwilę przy jego boku pojawili się Liam i Niall. Jego, jak ładnie zacząłem ich nazywać, przydupasy.
- Nie mam chłopaka… - wyszeptałem, spoglądając w dół.
Zaśmiali się na głos, po czym strącając moją torbę z ramienia, jeden z nich kopnął ją przez pół korytarza. Nawet nie zareagowałem. Pozwalałem im to robić, chcąc przetrwać i nie mieć więcej problemów. Poniżali mnie już w ten sposób przez półtora roku. Na początku było źle. Ale z czasem dało się przyzwyczaić. Nie odczuwałem bólu tak bardzo, jak kiedyś. Teraz stał się moim przyjacielem. Towarzyszył mi na co dzień. Bo nie było takiego dnia, w którym nie dostałbym w twarz czy nie został potrącony przez kogoś specjalnie.
- Takie pedały jak ty nie powinny w ogóle istnieć. – wysyczał przez zęby, chwytając mnie za koszulkę i uderzając mocno o szafki, o które byłem oparty plecami. Ból przeszył moje ciało, okropny prąd przeszedł wzdłuż kręgosłupa. Zacisnąłem mocno powieki, nie chcąc uronić nawet łzy. Bądź silny…
Kiedy ponownie chciał mną uderzyć o metalowe szafki, powstrzymał go krzyk zza jego pleców.
- Zostaw go, Zayn!
Otworzyłem niepewnie oczy i spojrzałem mojemu oprawcy przez ramię. Zobaczyłem chłopaka, ubranego w czarne Vansy, czarne spodnie oraz bladofioletową koszulkę, z szarą beanie z pomponem na głowie. Jego szaro-niebieskie oczy wpatrywały się w nas przenikliwie, bez żadnej emocji, którą można by było wyczytać. Założył ręce na piersi i uniósł lekko prawą brew.
- Nie słyszałeś?
Zayn puścił mnie nagle, przez co nie mogąc złapać równowagi upadłem na podłogę. Kapitan drużyny odwrócił się przodem do chłopaka, a jego „kumple” zadali mi kilka ciosów w brzuch, przez co jęknąłem z bólu.
- Jesteście głusi?! Czy dać wam do zrozumienia, że macie go zostawić? – Zacisnął dłonie w pięści, podchodząc krok do nich.
- A co ty możesz nam takiego zrobić? – zakpił Zayn. – Kim myślisz, że jesteś?
- Naprawdę chcesz zobaczyć, co potrafię? - spytał nieznajomy, ze stoickim spokojem wypisanym na twarzy.
Spostrzegłem, że Zayn nerwowo przełknął ślinę.
- Nie boję się ciebie, chłoptasiu.
Nieznajomy podszedł do jednego z moich oprawców, po czym z łatwością chwycił go w dwóch miejscach za rękę i przerzucił go przez ramię, przez co ten z głośnym jękiem upadł na podłogę. Dwaj pozostali patrzyli na tamtego z szeroko otwartymi oczami, po czym przenieśli wzrok na sprawcę tego zamieszania. On założył ręce na piersi, patrząc na nich.
- Zrozumiałeś?
Nie odzywając się, Zayn natychmiast oddalił się w przeciwną stronę korytarza, a Liam podniósł poszkodowanego Nialla i czym prędzej podążył za kapitanem drużyny. Zaś chłopak kucnął przy mnie i patrząc troskliwym wzrokiem, zapytał:
- Wszystko w porządku?
Spojrzałem mu w oczy i teraz mogłem już nic nie czuć. Byłem jak zahipnotyzowany. Nigdy nie widziałem tak cudownych tęczówek. Jakby do mnie mówiły. Jakby to one same chciały mi pomóc. Jak to możliwe, że zakochałem się w nim po jednym spojrzeniu?
- T-tak… - wydukałem, łapiąc się za brzuch. – To nic takiego… Dziękuję…
Pomógł mi wstać i upewniając się, że dam radę samodzielnie utrzymać się na nogach, odsunął się nieco. Wciąż wlepiał we mnie te cudowne oczy, pod których mocą miękły mi kolana.
- Jestem Louis. Louis Tomlinson. – Wyciągnął ku mnie dłoń, uśmiechając się lekko.
Przełykając nerwowo ślinę, uścisnąłem jego delikatną rękę, co sprawiło, że poczułem przyjemne ukłucie w brzuchu.
- H-Harry. Harry Styles.
Jesteś najważniejszy...
Siedząc na kuchennym krześle przy oknie, ubrany w ciepły szlafrok i frotowe kapcie, opierałem się łokciami o stół i przyglądałem Louisowi, który sprytnie poruszał się przy blacie. Wyjął z szafki pojemny kubek z afrykańskimi wzorkami, po czym włożył do niego listek zielonej herbaty. Gdy czajnik zagwizdał, powiadamiając o ugotowaniu się wody, czym prędzej zalał kubek wrzątkiem i dorzucił do niego innych leczniczych składników.
Uśmiechnąłem się na ten widok. Rozczulił mnie. Ten chłopak tak bardzo o mnie dbał. Był zawsze, kiedy go potrzebowałem. Gdy płakałem, gdy byłem smutny, gdy w domu się nie układało, gdy w szkole mnie poniżano i dokuczano mi. Wiedziałem, że mogę na niego liczyć. Zyskał moje zaufanie, co wcale nie było łatwe. Ale jemu się to udało w zaskakująco szybkim tempie. Już po kilku rozmowach byłem pewny, że znajdę w nim prawdziwego przyjaciela. Jedynego przyjaciela. Serce mi się radowało, kiedy mogłem z nim być. Teraz też wiem, że moje serce znowu zaczęło bić. Tylko dla niego.
W końcu jest dla mnie taki ważny...
Najważniejszy...
- Proszę, ciepła herbata. - Postawił kubek przed moimi dłońmi, a ja czym prędzej go objąłem, chcąc poczuć odrobinę ciepła.
- Dziękuję. - Uśmiechnąłem się do niego.
Louis usiadł naprzeciw mnie przy stole i przyglądał mi się z tym cudownym uśmiechem. Trochę mnie to krępowało, dlatego moje policzki przybrały na pewno czerwony kolor. Miałem nadzieję, że tego nie spostrzegł. W końcu choroba również mogła to wywołać, prawda?
- Lou... Nie musisz się mną opiekować, wiesz o tym? - Zagryzłem dolną wargę, oczekując jego reakcji. - Jest Wigilia, a ty zamiast z rodziną, ślęczysz tutaj ze mną...
- Nie wygaduj głupot, Hazz. - Zaśmiał się. - Twoja mama mnie o to poprosiła. Z przyjemnością się zgodziłem.
Westchnąłem.
- Tyle dla mnie robisz... - Spuściłem wzrok, wpatrując się teraz w parującą ciecz w kubku.
- Jesteś moim przyjacielem. - Poczułem, jak jego dłoń delikatnie chwyta moją. Nie wiedziałem, ze to może być aż tak przyjemne... - Nie potrafiłbym cię zostawić...
Spojrzałem w te jego piękne oczy i wiedziałem, że mówi prawdę. Przecież nie mógłby mnie okłamać.
Uśmiechnąłem się do niego, po czym powoli wstałem, tym samym puszczając jego dłoń. Wyszedłem z kuchni, aby po chwili wrócić do zdezorientowanego Louisa. W rękach trzymałem ładnie zapakowany prezent. Stanąłem przed Louisem i nieśmiało mu go wręczyłem.
- Harry? - zapytał zdziwiony i wziął ode mnie pakunek. - C-co to?
Z powrotem zająłem moje poprzednie miejsce, owijając dłonie wokół wciąż ciepłego kubka.
- Przecież nie mogłem zapomnieć o twoich urodzinach, LouLou.
Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami, po czym powoli zaczął rozpakowywać prezent. W jego oczach widziałem nutkę podekscytowania. Gdy w końcu dostał się do wnętrza pudełka, szczęka mu dosłownie opadła. Po chwili wyciągnął zawartość podarunku w postaci dwóch biletów.
- Ed Sheeran? - Jego wzrok utkwił w mojej osobie.
Wzruszyłem ramionami.
- Wiem, jak bardzo go lubisz. I wiem też, jak bardzo chciałeś go zobaczyć na żywo. - powiedziałem i upiłem łyk ciepłej herbaty.
- Ale... ja... - Nie wiedział, co powiedzieć. - Myślałem, że wszystkie bilety są już wyprzedane!
- Mam swoje sposoby... - Mrugnąłem do niego, nie mogąc się nie uśmiechnąć. - Możesz wziąć osobę towarzyszącą...
Jego oczy rozbłysły.
- Eleanor na pewno będzie zachwycona... - Zagryzł podekscytowany wargę.
A we mnie coś pękło... Co ja sobie myślałem? Że weźmie mnie? Zwykłego przyjaciela z problemami? Chłopaka, który nie widzi poza nim świata? Byłem głupi... Przecież to ona jest jego dziewczyną. Ona jest dla niego najważniejsza...
Chwilę potem Louis wstał i czym prędzej podszedł do mnie. Objął mnie, przytulając do siebie czule. Wtuliłem się w jego ciepłe ciało, przy którym czułem się bezpiecznie, wdychając cudowny zapach jego perfum, wymieszany z miętowym mydłem, którego używał. Jego usta musnęły mój policzek, a moim ciałem wstrząsnął delikatny dreszcz, niosący ze sobą przyjemność.
- Dziękuję, Harry...
- Nie ma za co, Louis... - Westchnąłem nieznacznie. - Dla ciebie wszystko...
Zawsze jestem przy Tobie...
- Louis? Louis, uspokój się! - Podniosłem głos, mówiąc do słuchawki.
- Ale Harry... - usłyszałem jego szloch.
- Zaraz u ciebie będę...
Czym prędzej rozłączyłem się i schowałem komórkę do kieszeni czarnych dżinsów. Założyłem na szybko zimową kurtkę, chwytając w dłoń kluczyki do samochodu, leżące na szafce obok drzwi wyjściowych. Nic nie mówiąc wybiegłem z domu. Wsiadłem do granatowego Volkswagena Scirocco mojej mamy i po chwili już byłem w drodze do miejsca zamieszkania Louisa. Coś się stało. Płakał. A Lou nigdy nie płacze. Tylko wtedy, gdy naprawdę stanie się coś... strasznego. Bałem się. Przez jego szloch nie potrafiłem zrozumieć, o co konkretnie chodzi. Ale martwiłem się... tak bardzo martwiłem się o mojego Lou.
Zaparkowawszy samochód na podjeździe pod kremowym domem jednorodzinnym, szybko wysiadłem ze środka i podbiegłem pod drzwi wejściowe. Niecierpliwie pukałem do środka i dzwoniłem, chcąc, aby ktoś w końcu raczył mi otworzyć. Po chwili w drzwiach stanęła zdziwiona starsza kobieta, której długie, proste włosy opadały na ramiona. Uniosła brew, przyglądając mi się.
- Dobry wieczór, pani Tomlinson. Ja do Louisa.
- Domyśliłam się, Harry. Jest na górze. - Zrobiła mi miejsce w przejściu, a ja czym prędzej pognałem na górę do jego pokoju. - Następnym razem po prostu wejdź do środka! - Usłyszałem jeszcze, ale to nie było teraz ważne.
- Louis? - Zapukałem w drewniane drzwi, ale odpowiedział mi znowu cichy szloch. Nie czekając na pozwolenie nacisnąłem klamkę i wszedłem do środka.
Pokój był skąpany w ciemności i było tu nieznośnie duszno. Dopiero gdy moje oczy przyzwyczaiły się do mroku, dostrzegłem rysy ścian i mebli w pomieszczeniu. Na łóżku pod oknem, naprzeciw drzwi, leżał on. Skulony, tulący do siebie małą poduszkę. Spostrzegłem, że jego ciało lekko drżało od nadmiaru płaczu.
Zamknąłem drzwi i zrzuciłem ze swoich ramion kurtkę, nie przejmując się tym, gdzie wylądowała. Wielkimi krokami podszedłem do łóżka i usiadłem na skraju, kładąc ostrożnie dłoń na jego plecach. Wzdrygnął się na ten ruch, ale za chwilę otworzył oczy, a gdy mnie zobaczył, po prostu wpadł mi w ramiona. Wtulił się we mnie jak malutki chłopczyk, któremu ktoś ukradł zabawkę i zaczął jeszcze bardziej płakać. Przytuliłem go jak najczulej potrafiłem. Zacząłem się delikatnie kołysać, co jakiś czas całując go w głowę. Nie pytałem, co się stało. On teraz potrzebował tylko obecności. Mojej obecności. To ja byłem mu potrzebny. Cokolwiek się stało, chciał, żebym był z nim...
- Ona... - Po długim czasie usłyszałem jego drżący głos, mówiący przez nos. - O-ona... mnie.. z-z-zdradziła...
- Ciii... - Gładziłem jego plecy, chcąc go uspokoić. - Jestem tu...
Potem nie odezwał się już słowem. Po prostu szlochał, wtulony we mnie. A moje serce krwawiło, rozdzierając się pod wpływem jego łez i słów, które wypowiedział. Ona mnie zdradziła... Jak mogła? Była najszczęśliwszą osobą na świecie, będąc posiadaczką jego serca. Jak mogła to zmarnować? Jak mogła go zranić? Jak mogła woleć kogoś innego? Przecież on jest skarbem... Najcudowniejszym człowiekiem, jaki istnieje na Ziemi. Jednocześnie cieszyłem się i rozpaczałem. W końcu przejrzał na oczy i zrozumiał, że ona go nie kochała... Ale wiem, że on kochał ją nad życie. Była dla niego wszystkim...
Ile bym dał, by być na jej miejscu...
Zrozum mnie...
Leżąc na miękkim kocu, z zamkniętymi oczami, przysłuchiwałem się otoczeniu. Szum wiatru pomiędzy drzewami. Ćwierkające ptaszki, które dodawały temu miejscu jeszcze większego uroku. Jego cichy głos, kiedy nucił pod nosem ulubioną piosenkę. Uchyliłem powieki i przekręciłem głowę w prawo. Ujrzałem jego. Louisa. Siedział o turecku, w dłoniach trzymając książkę. Uważnie czytał każde zdanie, nie chcąc pominąć niczego, co mogłoby być ważne. Miał skupioną minę, która od czasu do czasu wyrażała różne emocje – zdziwienie, radość, smutek, wzruszenie...
Dzisiejszy dzień był wręcz idealny. Spędziliśmy go razem. Wyjechaliśmy poza miasto, nad jezioro. Potem udaliśmy się tutaj. Zrobiliśmy sobie piknik. Śmialiśmy się, rozmawialiśmy... Po prostu byliśmy razem i to się dla nas liczyło.
- Mam dość. - odezwał się nagle Louis, wyrywając mnie z zamyślenia.
Spojrzałem na niego, kiedy odkładał książkę obok siebie. Uśmiechnąłem się i usiadłem naprzeciw niego.
- Za dużo emocji? - Uniosłem brew, lekko rozbawiony jego zachowaniem.
- Muszę to wszystko na spokojnie przetrawić. - Zaśmiał się.
- Aż tak źle?
- Aż tak dobrze! Główny bohater w końcu wyznał jej miłość! - Ekscytował się jak szalona nastolatka.
- Zachowujesz się jak kobieta. - wybuchnąłem nagle śmiechem.
- Odszczekaj to, Styles!
Lecz zamiast mojej odpowiedzi, otrzymał kolejną salwę śmiechu. Oczywiście nie mógł tego tak zostawić. Czym prędzej jego palce znalazły się pod moją koszulką, sprawiając, że śmiałem się jeszcze głośniej. Skubany wiedział, że moją słabą stroną są łaskotki i często to wykorzystywał. Siedział teraz na mnie okrakiem i karał mnie za to, że się z niego nabijałem.
- Dość! B-bła...gam! - wydukałem, próbując złapać oddech.
Ku mojemu zdziwieniu przestał, wciąż chichrając się pod nosem. Bezwładnie opadłem na koc, z zamkniętymi oczami, próbując ustabilizować przyspieszony oddech. Gdy otworzyłem oczy, spojrzałem w te szaro-niebieskie tęczówki jak zaczarowany. Znowu wszystko, co nas otaczało zniknęło. Byliśmy tylko my. Wpatrzeni w siebie. Nie wiedział, co potrafi ze mną robić. Wystarczyło jedno spojrzenie, żebym przestał normalnie myśleć, funkcjonować. Traciłem kontrolę nad sobą.
Uśmiechnąłem się do niego promiennie. Byliśmy tutaj sami. Otaczała nas cisza, błogi spokój. Mogliśmy robić, co nam się podoba. Tylko dlaczego zrobiłem coś, co nie podobało się jemu?
Niespodziewanie podniosłem się lekko tak, że moja twarz zbliżyła się do jego, będąc teraz w niebezpiecznej odległości. Czułem jego oddech na policzkach i nosie. Moje wewnętrzne ja, to rozsądniejsze, krzyczało, żebym przestał. Ale ja nie słuchałem i niespodziewanie złączyłem nasze usta w niewinnym pocałunku. Nie wiedziałem, że aż tak to na mnie zadziała. Moje ciało przeszyły przyjemne dreszcze i wręcz błagałem o więcej.
Ale co ja głupi sobie myślałem?
Louis szybko przerwał pocałunek, odsuwając się ode mnie. Wstał gwałtownie i z niedowierzaniem patrzył na moją równie przestraszoną twarz.
Boże, co ja zrobiłem?
- Louis, ja... - zacząłem, ale on nawet nie chciał mnie słuchać. Cofnął się o parę kroków, po czym odwrócił się i zniknął mi z pola widzenia.
A ja wciąż leżałem na kocu, wpatrzony w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał.
I wtedy wiedziałem, że zniszczyłem wszystko.
Jestem niczym...
Louis zaczął mnie unikać. Przestaliśmy się spotykać. Nie pisał. Nie dzwonił. Nie dawał znaku życia.
Nie widzieliśmy się od kilkunastu dni. Z każdym kolejnym moje serce bolało bardziej. Nie dawałem sobie rady. Bez niego byłem kruchy, malutki i taki bezbronny.
W szkole nie zwracał na mnie uwagi. Omijał mnie szerokim łukiem. Nie patrzył na mnie. Udawał, że po prostu mnie nie ma.
Zayn, Niall i Liam zauważyli, że coś jest nie tak. Chodziłem sam. Skulony, z podkrążonymi, czerwonymi od płaczu oczami. Stałem się słabszy. Bez niego nie potrafiłem się skupić. Straciłem kogoś, kto utrzymywał mnie przy życiu. Kto nauczył mnie, jak się uśmiechać. Jak żyć...
Znowu zaczęli mnie poniżać i bić. Tym razem nikt nie stawał w mojej obronie. Louisa nigdy nie było, gdy Zayn rzucał mną o szafki. Nie było go, gdy Niall mnie trącał i wywracał. Nie było go, gdy Liam kopał niemiłosiernie mój brzuch, sprawiając nieopisany ból.
Louis mnie opuścił...
Nie daję sobie rady...
Chodzenie do szkoły znowu zaczęło mi przypominać czasy sprzed kilku miesięcy. Ludzie mnie wyśmiewali szydzili ze mnie, bili mnie... Byłem tylko nic niewartym pedałem, który powinien zginąć za to, kim jest. Nikt mnie nie akceptował. Nikt nie zauważał tego jak cierpię. Jak jestem sponiewierany.
W domu mama nie zwracała na mnie uwagi. Zajmowała się sobą i swoją pracą. Nie wiedziała nic, poza nowymi klientami, których koniecznie chciała zdobywać. Gemma była zafascynowana zakończeniem szkoły i tym, że w końcu będzie mogła wyjechać na studia. Czekała na to całe życie. Pewnie cieszyłbym się razem z nią, gdyby moje życie nie było jedną, wielką katastrofą.
Ukrywałem przed innymi mój ból. Cierpiałem w samotności. W nocy płakałem w swoim pokoju. Nie potrafiłem zasnąć. W dzień sztucznie się uśmiechałem. W szkole unikałem każdego, kto mógłby mnie skrzywdzić. Ale i tak zawsze ktoś mnie znalazł i wszystko zaczynało się od początku.
W końcu nie wytrzymałem. Zacząłem się okaleczać... Z początku były to niewielkie cięcia. Lecz w końcu się uzależniłem. Ciąłem się regularnie, nie mogłem przestać. Żyletka i blizny stały się moimi przyjaciółkami. Wraz z krwią upływały ze mnie smutki, żale. Cały ból, który w sobie trzymałem.
Przestałem jeść. Schudłem. Nie potrafiłem patrzeć na siebie w lustrze. Stałem się wrakiem człowieka, bo nie było przy mnie osoby, którą kochałem. Louis o mnie zapomniał. O tym wszystkim, co razem przeszliśmy. O każdej wspólnej chwili. Wyrzucił mnie ze swojej pamięci. To tak, jakbym nigdy nie istniał w jego życiu...
Ale ja wciąż pamiętam każdą chwilę, którą mu poświęciłem...
Utrzymujesz mnie przy życiu...
Ostatni tydzień wakacji. Tych najgorszych w moim życiu. Ludzie ze szkoły nawet podczas tej długiej przerwy nie dawali mi spokoju. Podrzucali brzydkie i obraźliwe liściki. Wyśmiewali na ulicy, w parku, w sklepie. Nie mogłem nawet wyjść na podwórko i posiedzieć przed domem, kiedy pogoda była piękna, bo zaraz ciszę i spokój przerywały chichoty zza ogrodzenia.
Przyzwyczaiłem się.
W środę byłem sam w domu. Mama pojechała oczywiście na spotkanie służbowe. Gemma już kilka dni temu wyjechała z przyjaciółką do Londynu, aby przygotować się do pierwszego roku studiów. Siedziałem w swoim pokoju, wpatrując się w sufit. Nie miałem konkretnych planów. Odruchowo dotykałem swoich blizn na nadgarstkach, brzuchu, udach... Nie chciałem się z nimi rozstawać. Z każdą z nich wiązała się jakaś historia. Każda była dla mnie istotna. Przypominała mi o tym, jak mało jestem ważny. Nie mogłem się przecież okłamywać, że znaczę cokolwiek... Już dawno straciłem sens życia...
Wieczorem znowu miałem chwile słabości. Zawsze obiecywałem sobie, że nie sięgnę po żyletki... Ale za każdym razem działo się to samo. Ostrze, skóra, krew, żal, łzy... Ostrze, skóra, krew, żal, łzy... Ostrze... Dźwięk dzwonka?
Zdezorientowany zaprzestałem wykonywanej czynności. Drzwi do łazienki były zamknięte, więc nawet, gdyby to była mama, która zapomniała kluczy, nie weszłaby, gdybym jej zabronił. Nie przejmowałem się, że ktoś może czekać przy wejściu, aż mu otworzę... Wspomnienia uderzały we mnie ze zdwojoną siłą... Tak nagle, jakby dzwonek do drzwi dał sygnał, że mam pamiętać... Każdą chwilę... Każdy uśmiech, spojrzenie... Wszystko...
Brakowało mi go... Tak bardzo tęskniłem. Chciałem, żeby był przy mnie. Żeby się mną opiekował. Żeby mnie chronił. Bez niego byłem niczym. Nic niewartym śmieciem. Ludzie robili ze mną to, co chcieli, a ja im na to pozwalałem. Bez niego nic nie miało już znaczenia... Bo to on był moim znaczeniem...
Łzy lały się strumieniami po moich policzkach, a krew – po moich dłoniach. Nie potrafiłem przestać. Wpadłem w trans, którego nikt nie mógł...
- Mój Boże...
...przerwać...
Szybko podniosłem głowę w górę i w drzwiach łazienki zobaczyłem jego. Stał, z dłońmi przyłożonymi do ust, jakby bał się wypowiedzieć cokolwiek. Jego oczy - zszarzałe, opuchnięte i zmęczone. Twarz- sucha, blada... On nie wyglądał lepiej ode mnie...
Żyletka wypadła mi z dłoni... Zacząłem się trząść, tracąc kontrolę nad całym ciałem. Upadłem na ziemię. Łzy nie chciały przestać wypływać z moich oczu. Kiwałem się w przód i w tył, jęcząc niezrozumiałe zdania. Kiwałem głową na boki, jakby chcąc sprawić, żeby on zniknął... Po co tu przyszedł?!
- Harry... - Moje imię w jego ustach. Zabrzmiało to tak łagodnie... Jakby wypowiedział je z tęsknotą...
Po chwili spostrzegłem, że klęczy przy mnie, chcąc zgarnąć do uścisku. Odepchnąłem go od siebie, uderzając przy tym o ściankę wanny, przy której klęczałem. Zawyłem z bólu, bo moje ciało było tak obolałe, że najmniejszy upadek sprawiał, że cierpiałem katusze.
- Odejdź ode mnie... - wysyczałem przez zęby.
- Harry...
- Odejdź! - wrzasnąłem najgłośniej jak potrafiłem, po czym spojrzałem na niego szybko z oczami pełnymi bólu. - To ty mnie do tego doprowadziłeś...
Jego oczy się rozszerzyły. Nie mógł uwierzyć moim słowom... Ale tak było. To jego wina. To przez to, że mnie opuścił. Że o mnie zapomniał. Że chciał, żebym zniknął. To przez jego nieuwagę i odrzucenie inni zaczęli mną pomiatać. Nie było go wtedy, kiedy najbardziej go potrzebowałem...
Louis nie powstrzymywał łez. Jego policzki były całe mokre, a nowe krople wciąż po nich spływały. Znowu zaczął się do mnie zbliżać, a ja nie miałem gdzie uciec. Może już nie chciałem uciekać? Chciałem się poddać... I on dobrze o tym wiedział...
Objął delikatnie moją twarz, wciąż zmniejszając dystans między nami. Kiedy poczułem jego oddech na policzkach, wróciły wspomnienia... Znowu... Lecz tym razem wydarzyło się coś innego. Jego wąskie, spierzchnięte wargi złączyły się z moimi. Musnął je delikatnie i zmysłowo, jakby bał się, że przez ten ruch, mogę się rozsypać. Wpatrując się w jego oczy ze zdziwieniem, cała złość nagle ze mnie uleciała. Bo... Louis Tomlinson mnie pocałował...
- Przepraszam cię... - Usłyszałem jego szept. - Tak bardzo cię przepraszam... Za wszystko. Za to, że uciekłem. Za to, że cię unikałem. Za to, że chciałem zapomnieć. Za to, że przeze mnie cierpiałeś. Za to, że przeze mnie inni cię ranili... - Jego głos drżał, a kolejne łzy nie chciały się zatrzymać. - Przepraszam, że nie wróciłem... Że tak długo pozwalałem ci to robić... Że to przeze mnie tak zmarniałeś... Boże, Harry...
Przestał i po prostu zaczął płakać. Nie potrafił się opanować. Drżał, kołysał się... Wtedy mu uwierzyłem. Naprawdę było mu przykro. Cierpiał razem ze mną. Moje łzy, były też jego łzami. A moja krew – jego krwią. Płakał i rozpaczał ze mną nawet wtedy, gdy go nie było. Czuł mój ból. Czuł to, jak bardzo mnie zranił. Czuł, jak bardzo go potrzebowałem...
- Kocham cię, Harry... - Gdy się uspokoił, znowu na mnie spojrzał. - Kocham Cię jak cholerny idiota...
Te słowa sprawiły, że moje serce zabiło mocniej. Wpatrywałem się w jego twarz. W jego cudowną, delikatną twarz, której tak bardzo mi brakowało. Znowu się do mnie zbliżył i pocałował mnie, tym razem śmielej. Gdy oddałem pocałunek, nie przerwał go, ale dodatkowo pogłębił. Jego kciuki gładziły moje policzki, a oddech drażnił skórę. Przez ciało przechodziły przyjemne dreszcze. Całował mnie. I nie dlatego, że musiał. Ale dlatego, że chciał... Dlatego, że mnie kochał...
Gdy odsunął się ode mnie na zaledwie kilka centymetrów, spojrzał mi w oczy. Po chwili przeniósł wzrok na moją szyję, stamtąd na ramiona i moje poranione nadgarstki. Przejechał palcem po nowych ranach, a gdy syknąłem z bólu, czym prędzej nachylił się i pocałował to miejsce. To samo uczynił z drugą dłonią. Zrobiło mi się tak głupio... Poczułem się zażenowany... Schowałem ręce za plecy. Nie chciałem, żeby musiał na to patrzeć...
- Louis... - Chciałem coś powiedzieć, ale słowa nie potrafiły mi przejść przez gardło. Gdy w końcu nic nie powiedziałem, chwycił moje łokcie i z powrotem przełożył ręce tak, aby mógł je widzieć. Swoimi drobnymi ustami całował każdą bliznę. Nawet tą najmniejszą, a ja miałem wrażenie, że przestają mnie boleć.
Ściągnął moją koszulkę, która chowała moje chude ciało. Siedziałem teraz w samych bokserkach, a on nie zaprzestawał całowania. Każda blizna na moim ciele została naznaczona mokrym pocałunkiem. Zaakceptował to, jak wyglądam. Co ze sobą zrobiłem. Spojrzał mi w oczy i powoli przygarnął mnie do siebie, a ja wtuliłem się w jego ciepłe ciało. Poczułem się w końcu bezpiecznie...
- Przepraszam, Louis... - Poczułem kolejną falę łez.
- Cii... - Pogłaskał mnie po włosach, a po chwili poczułem coś mokrego na ramionach. Jego łzy. - Już nigdy cię nie skrzywdzę... Obiecuję...
Zamknąłem oczy i pozwoliłem słonym kroplom wsiąkać w jego koszulkę.
- Kocham cię, Louis... Kocham cię...
Ostrze...
Pojedyncza łza przyozdobiła mój policzek. Nie potrafiłem już podołać. Za dużo tego wszystkiego. Za dużo słów. Za dużo czynów. Za dużo kłamstw. Za dużo ośmieszania. Za dużo okaleczania. Za dużo...
Nie umiałem tak dłużej żyć.
Skóra...
Ludzie ze szkoły wciąż nie dawali mi spokoju. Po rozpoczęciu roku wszystko przebiegało tak, jak przed zakończeniem poprzedniego. Popychano mnie, rzucano, bito, wyzywano, wyśmiewano...
Louis? Zawsze był przy mnie. Mój osobisty Anioł Stróż. Opatrywał każdą moją ranę. Ocierał każdą łzę. Odciągał od żyletek. Namawiał do jedzenia.
Ale ile tak można?
Krew...
Zawsze ukrywałem przed nim moje przyjaciółki. Miałem przy sobie chociaż jedną. W nocy chodziłem do łazienki, zamykałem drzwi na klucz... I tak było codziennie...
Louis? Louis był. Kochałem go. W końcu to dzięki niemu nie skończyłem ze sobą tak szybko... Całował moje blizny. Nie zauważał tych nowych, chociaż czasem zdarzyło się, że na mnie krzyczał. A ja obiecywałem, że już nie będę. Że będę silny...
Ale jak można być silnym, kiedy każdy wokół chce, byś zniknął?
Żal...
Płakałem cały czas, kiedy byłem sam. Było mi żal siebie... Było mi żal jego. Współczułem mu. Musiał się ze mną męczyć. Musiał mnie chronić. Musiał?
Nie...
On nie musiał. On chciał mnie chronić. Kochał mnie. A ja kochałem jego. Był dla mnie wszystkim. Całym światem. Był dla mnie powietrzem. Był dla mnie słońcem, które rozświetla mrok. Był dla mnie kimś, kto nadawał życiu barw. Kimś, dzięki komu istniałem...
Ale ja oczywiście zawsze musiałem wszystko zniszczyć...
Przecież nie dawałem mu tego, czego chciał. Nie byłem normalnym chłopakiem. Nie chciałem chodzić na spacery, do kina, na wspólne kolacje. Nie chciałem spróbować czegoś więcej, bo bałem się, że go zawiodę. A on mnie znosił... Wciąż mnie kochał...
Tylko dlaczego to do mnie nie docierało?
Łzy...
- Louis? - wyszlochałem do słuchawki telefonu.
- Harry? - Usłyszałem jego zaspany głos. W końcu była druga w nocy. - Kochanie... Co-o się stało?
- Ja już tak dłużej nie mogę... - łkałem do słuchawki, patrząc na swoje poranione ciało, z którego wciąż wypływała krew. Nie chciałem jej zatrzymywać.
- Harry, o czym ty mówisz? - Nagle się ożywił, słyszałem szmery, kiedy poruszał się w pościeli.
- Kocham cię, Louis... - Pociągnąłem nosem, chcąc brzmieć wyraźniej. - Przepraszam, że musiałeś mnie znosić... Przepraszam, że wtargnąłem do twojego życia... Przepraszam...
- Harry?! - Teraz słyszałem już tylko przerażenie. - Harry! Zaraz będę...! Harry...!
Słuchawka wypadła mi z dłoni. Nie słyszałem już, co mówił. A właściwie, nie słyszałem już, co krzyczał. Nic nie było ważne. Mój oddech stał się płytszy, a nowe łzy spływały po moich policzkach, skapując na podłogę, gdzie łączyły się z kałużą krwi wokół mnie. Zamknąłem oczy, a głowa opadła do tyłu, opierając się o ściankę wanny. Traciłem świadomość... Nie wiedziałem gdzie jestem, co robię...
Umierałem...
- Nie potrafiłem ci pomóc...
Spojrzałem na chłopaka, który siedział na drewnianej ławce i wpatrywał się w marmurowy nagrobek. Przyglądałem się jego delikatnym rysom twarzy. Jego spuchniętym, szaroniebieskim oczom, w których nie widziałem już tej iskry radości. Jego wąskim, zsiniałym ustom, które teraz drżały od nadmiaru powstrzymywanych łez.
- Tak bardzo cię przepraszam...
Zakrył twarz dłońmi i położył je na swoich kolanach. Zaczął płakać, nie mogąc powstrzymać tego, co w nim siedziało. Żalu, smutku, tęsknoty...
Gdybym żył, na pewno nie pozwoliłbym doprowadzić do tego, żeby tak cierpiał. Ale mnie już nie było... Skończyłem ze sobą. Skończyłem z bólem. W końcu poczułem ulgę. Nikt mną nie pomiatał. Nikt mnie nie bił. Nikt mnie nie wyśmiewał. Nikt ze mnie nie szydził...
Usiadłem obok niego i przeniosłem spojrzenie na grób.
Harry Styles
1 luty 1995r. - 13 październik 2014r.
Anioł, który odnalazł drogę do domu
Zacisnąłem usta w wąską linię, po czym delikatnie położyłem dłoń je jego trzęsących się plecach. Zamarł. Wyprostował się i spojrzał na mnie. Jego nieobecny wzrok wpatrywał się w moje oczy. Ale mnie nie widział... Nie mógł...
Przeniosłem dłoń na jego zróżowiały od zimna policzek i opuszkami palców delikatnie go pogładziłem. Chciałem, żeby czuł moją obecność. Nie opuszczę go. Teraz to ja będę jego Aniołem Stróżem.
Zamknął oczy, jakby wiedząc... Jakby czując, że naprawdę nie jest sam. Mimowolnie uśmiechnąłem się na ten ruch. Zbliżyłem się do niego i zmniejszyłem dystans między naszymi twarzami. Musnąłem jego wargi swoimi. Zadrżał, na co mój uśmiech się powiększył. Odsunąłem się od niego. Otworzył oczy, wciąż patrząc na mnie.
- Jestem tu, Louis... - wyszeptałem do jego ucha. - Już zawsze będę przy tobie...
Jeszcze przez chwilę przyglądałem się jego oczom. Ustom. Policzkom. Rysom twarzy.
Wstałem powoli, chcąc przeciągnąć tą chwilę w nieskończoność. Zacząłem się oddalać, idąc w kierunku, którego nie znałem. Ale czułem, że muszę tam iść... Do światła, które rozbłysło na cmentarzu, odganiając mrok i wszelki smutek.
- Kocham cię, Louis... - Spojrzałem na niego przez ramię i przez chwilę miałem wrażenie, że mnie widzi.
Wziąłem głęboki wdech, zrobiłem krok w przód i owiało mnie ciepło... Ulga...
- Ja ciebie też kocham, Harry... - Usłyszałem, zanim ogarnęła mnie jasność.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz